Karzeł interakcji

Świąteczne dekoracje nie dla ubogich lub dla tych, którzy mieszkają tam, gdzie prąd tani. (fot. ja)
Świąteczne dekoracje nie dla ubogich, a jeśli już to dla tych, którzy mieszkają tam, gdzie prąd jest tani (fot. ja).

Karzeł, w znaczeniu istoty prezentującej niską wartość cnotliwości, uczciwości i porządności, nie wybuduje czegoś wielkiego, a jeśli nawet dla niego będzie to ogromna budowla, w perspektywie człowieka przyzwoitego będzie to dzieło (mimo wszystko) karłowate. Marne, kiepskie, nic nieznaczące.
Nawet gdy karzeł znajdzie poklask, będzie to uznanie i pochwała płynąca od jemu podobnych klakierów. Istota (zdawałoby się) rozsądna uniża się, pochyla, skłania, aby w ten sposób „dobrze” wypełniać usłużne obowiązki wobec zleceniodawcy – zazwyczaj szefa. Całe szczęście, że postacie te zaczynają coraz rzadziej występować w przyrodzie.

Drugi policzek

Karły interakcji społecznych, intelektu i osobowości, oprócz tego, że bywają uniżonymi sługami, notowani są jednakowoż jako dyrektorzy, sędziowie, politycy; skaczą nisko i kopią równie nieboleśnie, jeśli w ogóle uda im się doskoczyć do pięty upatrzonej ofiary. Potencjalnie niezdarny okazuje się jednak o wiele mocniejszy. Nie oddaje, lecz nadstawia drugi policzek ku chwilowej uciesze pajacującego karła. Nie wspominając o ewangelicznej istocie „drugiego policzka”, o czym pisał też Sławomir Mrożek, rozpoczynając swoje Praxis od słów: „Spotkałem bliźniego mego, który ni stąd, ni zowąd dał mi w pysk”.

Karły z rodzaju delatorów i konfidentów wszelkiej maści, do swoich naturalnych zajęć zaliczają przekazywanie karłom wzajemnym wiadomości o tym, jak jednemu, czy drugiemu jest dobrze na tym świecie. Rozsyłają nowiny, gdyż z braku lepszej karmy (i marności swojego) zadowolić ich musi życie innych. Głośno krzyczą wokół siebie, aby głos dobiegał wyraźnie wśród niskości zwiędłej trawy i cuchnącego błota w rynsztoku.

Hic et nunc

Pozdrowienia ślę ze 103. piętra i gwoli przypomnienia zamieszczam niżej całość cytowanego wyżej początku opowiadania Mrożka, bo jakoś mi wyjątkowo pasuje do ostatnich wydarzeń.

Praxis

Spotkałem bliźniego mego, który ni stąd ni zowąd dał mi w pysk. Chciałem mu oddać, ale Dobro wzięło górę, opanowałem się, odwróciłem prawym policzkiem do niego i powiedziałem:
– Teraz proszę z tej strony.
– Coś pan, masochista?
– Nie, chrześcijanin.
– Nie szkodzi. Ja osobiście do chrześcijan nic nie mam.
– Pan mnie źle zrozumiał. Chrześcijański nakaz brzmi: „Gdy cię ktoś uderzy w jeden policzek, nadstaw mu drugi”.
– Żeby mniej bolało?
– Nie, tylko żeby bił dalej. To znaczy na znak pokory. Pan rozumie.
– Nie. Ale ostatecznie to nie moja sprawa.
– Więc niech pan bije. W prawy, ponieważ w lewy już pan bił.
– Kiedy mi się już odechciało.
– Gdyby pan jednak to zrobił dla mnie… Pan rozumie, kiedy już wszedłem na drogę cnoty, to chciałbym coś z tego mieć. Inaczej wszystko na nic, będzie się tylko nazywało, że dostałem po mordzie i koniec. Zwyczajnie, bez żadnej zasługi.
– Zmęczony jestem.
– Jeszcze tylko raz, dla kompletu. Niech się pan wstawi w moje położenie, wyniki połowiczne to nie są żadne wyniki, a ja już zainwestowałem pięćdziesiąt procent. Albo w oba policzki, albo wyjdę na zero.
– No, ostatecznie… mogę. Ale w prawy będzie mi nieporęcznie. Nie jestem przecież mańkutem.
– To może nogą?
– Nogą w policzek? Pan mnie przecenia. Nie dosięgnę.
– Mógłbym się nachylić.
– Ale wtedy nie będę miał rozmachu. A poza tym, jeśli już chodzi panu o symetrię, to nogą nie to samo co ręką. Inne uderzenie.
– To może zaczniemy od początku? Tym razem wyłącznie nogą.
– Jak?
– Ja się odwrócę, pan mnie kopnie, a potem ja się znowu odwrócę i pan mnie jeszcze raz kopnie.
– Naiwny pan jest. Każde dziecko wie, że człowiek z tyłu nie ma tego samego, co z przodu. To też by nie była żadna symetria.

Zmartwiłem się. On miał rację.

– Już wiem – rzekłem po chwili zastanowienia. – Znalazłem wyjście. Jest taki inny nakaz chrześcijański: „Kto w ciebie kamieniem, ty w niego chlebem”. Pan weźmie ten kamyczek, o tu jest, nawet dosyć spory, i pan mnie tym kamyczkiem. A ja panu oddam chlebem.
– Ma pan chlebuś przy sobie?
– Nie, ale tu za rogiem jest piekarnia. Skoczę i przyniosę.
– Nie bardzo mi się to podoba ze względu na rzucanie chlebem. Chlebem jakoś nie wypada, to dar Boży.
– Ale tak jest wyraźnie powiedziane w instrukcji.
– No, dobrze. Ale co będzie z tym jednym policzkiem, co go pan już zainwestował?
– Trudno. Tamten interes się nie udał, otwieramy nowy. Odpiszę na straty, a teraz pierwszy ruch należy do pana.

Kamień był rzeczywiście dosyć spory i najpierw należało zaopatrzyć się w chleb, a dopiero potem przystąpić do operacji. Bowiem po drodze do piekarni zataczałem się nieco na skutek uderzenia kamieniem w głowę.

– Poproszę o kilo chleba – powiedziałem w piekarni.
– Chleba nie ma. Są tylko bułki.

Tego nie przewidziałem. Ale ostatecznie pieczywo jest pieczywo. Nabyłem więc kilka bułek i wróciłem do mojego partnera, który, trzeba to przyznać, czekał cierpliwie.

– Teraz ja w pana bułeczką i już pan jest wolny.

Od razu pierwszą bułką trafiłem go między oczy. Upadł do tyłu i nie ruszał się. Podszedłem do niego, miał oczy w słup.
Taka czerstwa bułeczka państwowego wypieku ma swoje zalety.
Kiedy odchodziłem, nie ruszał się w dalszym ciągu. Dobrze tak skurwysynowi. Po co ze mną zaczynał.

Tekst pochodzi z: S. Mrożek, Małe prozy, Kraków 1990.

Komentarze

Komentarze