Balonowa przygoda
Odwiedziłem sąsiednie miasto, byłe wojewódzkie, z uwagi na coroczną imprezę pod tytułem „Balonowe Mistrzostwa Polski”. Balonowa przygoda należała do tych, o których najlepiej zapomnieć – i to jak najszybciej.
Po usilnym poszukiwaniu miejsca do zaparkowania samochodu (przydała się znajomość topografii Krosna), co zajęło około piętnaście minut, samochód stanął bezpiecznie zakotwiczony nieopodal budynku Prokuratury Okręgowej. Kolejne trzydzieści minut trzeba było spędzić spacerowo, celem dotarcia do centrum planu.
Po drodze konieczna była wizyta w przydrożnej stacji benzynowej (kobiety w ciąży mają swoje potrzeby), w oczekiwaniu której obserwowaliśmy przyjazd dwóch lokalnych mafiozo mercedesem klasy A, o numerach rejestracyjnych za tysiąc złotych „S…N”, a z głośników dobiegała głośna muzyka gatunku „agro polo”. Pasażer pojazdu, tak obłożony był łańcuchami zawieszonymi u szyi, że do teraz dziwię się, jak się to stało, że grawitacja nie sprowadziła go do osobiście prezentowanego poziomu.
Ale, co tam! Dalej było tylko lepiej. Całe mnóstwo atrakcji! Bezzębnie, bezwłosowo, brodowo, ale „balonowo”. Doszliśmy do „serca” imprezy, odgrodzonej strefy „imprezy masowej” – swoją drogą, uzyskanej poprzez sprytne obejście prawa.
Gra zespół, w ramach „Krośnieńskiej sceny młodych”, czy jakoś tam. Dziewczyna barwę głosu ma niezłą, ale nawet moja bratowa i żona, krzywią się na niektórych dźwięków brzmienie. A słuch mają kiepski…
Po chwili, na scenie, instaluje się następny band. Muzę będą grać zbliżoną, a nawet gorszą. W zasadzie, co do muzyki nie mam żadnych obiekcji, ale już w odniesieniu do tego, co pomiędzy, owszem, tak. Wyszedł pan z brodą, wziął do ręki mikrofon, przedstawił się jako najstarszy z pozostałych, i to było najbardziej przyzwoite wobec całości. Kolejne zapowiedzi pana wokalisty brzmiały, pokrótce: „Przez najbliższe 45 minut, k…, damy z siebie wszystko”, „Zrobimy totalny rozpier…”, „Będzie zajeb…”. A potem zaczęło się coś, czego nawet bratowa i żona nie wytrzymały, więc oddaliliśmy się w stronę stoisk, oferujących coś bardziej smacznego, jak: kołacze węgierskie, oscypki z grilla z żurawiną, gotowaną kukurydzę itp.
W oczach pozostał mi jednak widok kilkuletnich dzieciaków, oglądających to żenujące zjawisko na karkach swoich ojców, tudzież w spacerowych wózkach. Generalnie: miało być rodzinnie, niedzielnie… Tak myślałem, ale się pomyliłem. Dobra do szybkiego zapomnienia była też, tak zwana, próba mikrofonu, polegająca na ryczeniu doń, a od czasu do czasu, pomijając nieartykułowane ani werbalnie, ani muzycznie odgłosy, wyryczane, prawie jak z niedźwiedziej gęby, słowo zbliżone do „szszszrrrrreeeeeeeeeeeekkk!”.
Gratuluję organizatorom! Bo wulgarny wodzirej – wokalista jest sobą, robi, co robi, ale zamawiający winien uwzględnić potrzeby potencjalnych słuchaczy. I uwzględnił, odsyłając ich do stoisk konsumpcyjnych, pod sceną zostawiając zbulwersowanych oraz swoją rodzinę, którą ciepło witał przed koncertem. Albo zmyślał.
O godzinie dwudziestej, gdy nastąpić miał występ „Sztywnego Pala Azji”, otrzymaliśmy informację, że jest „poślizg”, i że generalnie „obsuwy” się zdarzają, nie przekonał nas jednak argument, że ponadgodzinne…
Po spacerze powrotnym, weszliśmy do samochodu, którym wróciliśmy do błogiego spokoju.
Do domu.